poniedziałek, 25 sierpnia 2008

MONTREUX

Na koncu Jeziora Genewskiego jest sobie znany z festiwali jezzowych kurorcik Montreux. Miasto samo w sobie dosc male, ale za to jakze przyjemny deptak nad brzegiem jeziora, piekne kwiaty i pomnik Frediego Mercurego. Nagywali tu ponoc Deep Purple, Queen, Rolling Stonesi...
Teraz przechadzaja sie tu dobrze ubrane staruszki, zloceni Rosjanie i zakutane Arabki.


45 minut drogi od centrum stoi sredniowieczny zamek Chillon, w ktorym Lord Byron wyryl swoje imie na kolumnie (na zasadzie: Bylem tu. Tony Halik).


W zamku podobaly mi sie sredniowieczne toalety (bardzo podobne do tych, ktore mielismy do niedawna w naszym ryterskim domku) i iPody, ktore za dodatkowa oplata sluzyly za przewodnikow... Koniec tych koszmarnych sluchawek, ktore wciskano do tej pory w muzeach!

START

Nie moge ostatnio spac - caly czas sni mi sie, ze jestem w samolocie, ktory zaczyna sie palic. Stoimy na lotnisku. Za kazdym razem nie moge uwierzyc, ze to sie dzieje, za kazdym razem sie budze i zmieniam jakis szczegol we snie, tak zeby mi bylo latwiej sie uratowac. Chowam torbe pod siedzenie, zebym mogla ja jeszcze chwycic wychodzac. Siadam zaraz kolo wyjscia. Za kazdym razem udaje mi sie uratowac. Mnie i 18 innym.

ZWROTY

Kolega pracowal w dziale finansowym pewnej firmy i zajmowal sie zwrotami kosztow biznesowych. Ktos chcial zeby mu oddac koszty poniesione w barze ze striptisem, ktos za paste do zebow (Przeciez nie myjesz zebow tylko jak idziesz do klienta?!?) i fryzjera. Ktos inny chcial, zeby mu zwrocic pieniadze za bielizne osobista. Poczatkowo nie chciano sie zgodzic, ale w koncu, po tym jak sie awanturowal na przynajmniej trzech szczeblach, uznano jego uzasadnienie biznesowe: ukradziono mu bagaz nw czasie podroz sluzbowej, a przeciez nie pojdzie do klienta bez majtek!
Inna pani zazadala zwrotu kosztow za pobyt psa w salonie pieknosci. Jak to sie ma do biznesu? To przeciez to proste: kiedy pancia wyjezdza z miasta na spotkanie z klientem, to jest zmuszona z kims zostawic psa i musi byc pewna, ze zostawila go w dobrej kondycji, zadbanego i czystego. Dziwne - pieniedzy nie dostala.

wtorek, 12 sierpnia 2008

SLUB PO BRETONSKU

Brum, brum
Weekend zaczal sie pomyslnie od udanej tranzakcji z Europcarem: zaplacilismy za najposledniejsze autko a dostalismy Alfa Romeo. Nawet ja, pasazer, znany z niecheci do samochodow, po traumatycznych probach zostania kierowca, odczuwalam nielicha przyjemnosc jazdy. A juz V. musialam ostro pilnowac, bo cos za czesto testowal przyspieszanie...

Bez karty ani rusz
Aby dostac sie do hotelu, wystukalismy cos na malym ekraniku i dostalismy karte otwierajaca pokoj. Nie chodzi nawet o sama karte, bo do tego jako bywalczyni hoteli i lotnisk (no baa) juz sie przyzwyczailam, ale o fakt, ze nie bylo ani grama obslugi zywej. Karte wydala nam maszynka, rozliczyla nas maszynka, a przy wyjsciu wrzucilismy karte do specjalnego pudelka. Nikt nas nie wiedzial, nikt nas nie slyszal. Moglibysmy popelnic morderswo doskonale.

No dobrze, pokojowka zlosliwie nas rano obudzila, pytajac, czy ma posprzatac...

Vannes
W sobote rano pojechalismy do miasteczka tuz obok - Vannes. Typowe kamienne dachy, slodkie domki i przede wszystkim jachty, lodki i motorowki.


Slub u mera (to moze byc przyszly Sark
ozy...)
Podczas ceremonii w merostwie w Sarzeau uderzylo mnie tylko jedno: urzednik wyczytal dokladnie kto sie czym zajmuje i gdzie pracuje, wlacznie ze swiadkami. Coz, akurat ci goscie mieli sie czym pochwalic: profesor, nauczycielka, inzynier... Od razu wyobrazilam siobie taki slub: To Yvonne, bezrobotna alkoholiczka, Jean-Paul - zlodziej i bumelant, a w tym slicznym kapelusiku, ktoz to taki? To nasza swiadkowa Monique - utrzymanka. Najgorzej jednak przy "mezaliansach": mama panny mlodej adwokat, tata pana mlodego rymarz. Zastanawialam sie po co na ceremonii tak naprawde osobistej, podkreslac srodowisko z jakiego sie pochodzi? Sprzed merostwa, mam urocza fotograficzna kolekcje kapelutkow.

Ach, a widzicie te cudna w swej prostocie suiknie? Otoz wzorowana byla czesciowo na mojej sukni slubnej (sic!). Tak tez przypuszczalam, ze paryska moda pochodzi z Krakowa...

Przerwa na obcasach
Przyszlo mi chodzic w butach na obcasie caly bozy dzonek, bo nie wzielam pod uwage dwugodzinnej przerwy miedzy slubem a weselem. Pojechalismy do niezidentyfikowanej miejscowosci z portem i targiem staroci.


Wesele à la française
Zajechalismy naszym rumakiem (niechze sie podelektuje ta namiastka posiadania samochodu wyzszej klasy...) do zamczyska, w ktorym bylo wesele.

Do okolo 21:00 trwalo przyjecie na podworzu, szampan, aperitify roznorakie, drobne przegryzki w zaskakujacych kolorach oraz ostrygi (sfotografowalam, ale sie skusilam). Jedna przystawka niemal sie nie zakrztusilam, kiedy jedna z Pan zaczela mi recytowac calkiem plynnie Zdrowas Mario po polsku...


Zasiedlismy przy okraglych stolikach. Zostalismy przyporzadkowani do grupy mlodych malzenst. Jedzenia bylo duzo mniej niz na weselu polskim: przystawka, danie glowne (kawal krwistego miesa, ktory tylko obskubalamw z wierzchu) i maly deser. Alkoholu tez nie bylo duzo.

Co bylo przyjemne, kazdy z gosci dostal mala ksiazeczke z osobista dedykacja. Ja dostalam ksiazeczke z lamancami jezykowymi, a V. z przepisami na brunche, zeby mogl mi zanosic sniadanie do lozka. Imiona zapisane byly na kamykach - zabawny pomysl. Menu zapisane bylo na kartonowej zaglowce projektu panstwa mlodych, amatorow zagli.


Ojcowie przemawiali, bylo troche zabaw, krotki film ze zdjeciami, piesn odspiewana przez swiadkow, tak ze bardzo przyjemnie spedzilismy te kilka godzin, ale kolo 11:00 zaczelam sie juz toche niepokoic, ze nie bedzie tancow. Na sale taneczna zeszlimy dopiero o 12:00. Puszczano muzyke typowo dyskotekowa, wiekszosc starszych zniknela z pola widzenia, zostalo kilku co odwazniejszych wujkow. I musze przyznac, ze brakowalo mi troche miedzygeneracyjnego charakteru naszych hulanek -swawoli, gdzie jest miejsce i na YMCA, i na Jozek nie daruje ci tej nocy. Wszystko skonczylo sie okolo 3 rano.

Ocean
W niedziele zaproszeni bylismy na brunch. Troche sie wyspalam w ogrodzie, a potem nie omieszkalam sie wykapac w Oceanie Atlantyckim (pierwszy raz! Nie moglam si
e oprzec, mimo zielono-brazowych alg pokrywajacych plaze.)

środa, 6 sierpnia 2008

KMER

Przyszedl dzis do mojego dzialu list od pewnego Wietnamczyka, pisany recznie, po francusku. Niejaki Van Tung na stronie A4 przedstawia swoje dzieje, ojca ze ofiare Czerwonych Kmerow, pisze o tym, ze wprawdzie nie posiada restauracji, ale potrafi zrobic nem (taki rodzaj nalesnika czy roladki...) i mochodem napomyka o jakis kursach, prowadzonych przez nas. Zadnych detali i tak naprawde zadnego konkretnego pytania.

List wywolal na mojej twarzy zaledwie blady usmiech, ktory przerodzil sie w zaiste perlisty smiech, dopiero gdy znalazlam w dolaczonej paczce prezent: zegarek (za 65 CHF z Migrosa, rachunek jest w paczce), zolty ser Elementaler i Kulki (z miesa? Sera? bog jeden wi). Nie, to mnie przeroslo...

Teraz sie zastanawiam co z tym fantem zrobic. V. sugeruje, ze to rodzaj lapowki, wiec zegarek powinnismy koniecznie odeslac. Chyba tak zrobie. A list koniecznie musze zeskanowac...

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

SZWICERDYCZ

Dlugi weekend: Szwajcarzy mieli swoje Swieto Narodowe i cale szczescie chcieli je swietowac niepracujac. Pojechalismy na 3 dni z namiotem do Szwajcarii niemieckojezycznej...
Pierwszy wstrzas przezylismy juz przy pierwszym spotkaniu ze Szwajcarem - rownie dobrze mogl nawiajac po holendersku, wiele wiecej bysmy nie wyslyszeli. Kiery probowalismy sie porozumiewac po niemiecku z kelnerem, odpowiadal plynnym przejsciem na angielski lub francuski. Bolalo troche, w koncu niemiecki to nasz taki wspolny jezyk, niemalze jezyk milosci, a tu taka zniewaga! Twardo trzymalismy sie naszego polsko-francuskiego hochdojcza, podczas gdy napotkani Szwajcarzy jodlowali cos pod nosem.


Lucerna jest miastem urokliwym, pospacerowalismy troche w strugach deszczu, probowalismy namierzac, a potem unikac, Polakow, obfotografowalismy wszystkie napotkane ptaki (studium labedzia udostepnie tanio). Ponadto V. wyciagnal mnie do Muzeum Transportu, w ktorym to w ciagu 6 spedzonych godzin m.in.:
- jezdzilam na hulajnodze
- krecilam sie wokol wlasnej osi w symulatorze lotu (absolotny koszmar, kazdy dzieciak lepiej pilotowal niz ja - niezaleznie w ktora strone ciagnelam joystick, obracam samolotem w gore lub w dol. Nawet przez chwile myslalam, ze sie zepsul. Ale nie, to ja mam talent do pilotazu. Widownia chichotala, nawet pan z obslugi skomentowal moje akrobacje)
- zjadlam biala kielbase z frytkami (danie typowo szwajcarskie, bardzo ekonomiczne, mozna nie jesc przez nastepny tydzien)
- zrobilam kilka testow na wzrok (niezle mi poszlo) i na refleks (maszyna sie chyba zepsula. Wynik byl nie do przyjecia)
- wspielam sie (wspominam o tym, bo wbrew pozorom, to byla czesc najtrudniesza. Zdjec ze wspinaczki nie udostepniamy) a nastepnie pedalowalam na rowerze skladajacym sie z jednego kola ogromniastego i drugiego calkiem malutkiego
- wlozylam reke w malutkie tornado
- tanczylam w teatre cieni
- wyspalam sie w Planetarium i obudzilam sie kiedy Pan akurat opisywal moj ulubiony Gwiazdozbior Oriona...
Slowem, wycieczka byla udana i zrekompensowala nieco niewygody zycia obozowego.

Zycie kempingowe zreszta najgorsze nie bylo: szczegolnie podobalo mi sie jezioro, w ktorym mozna bylo sie popluskac. Bo jeziora to moja absolutna milosc... Na zalaczonym obrazku landszafcik szwajcarski z jeziorem w roli glownej, jakby namalowany akwarelkami...


W dzien upalny, czlowiek polezalby plackiem na plazy, ale nie ma tak dobrze... Marsz 4 km ogladac 250 szwajcarskim domow, obor, kurnikow, stajni i spizarni w skansenie Ballenberg!
Szczerze sie zdziwilam, ze to byly tylko 4 km. Sadzac po obolalych nogach, powiedzialabym ze z 10... ale Google Earth nie klamie... Skansen ukazal mi Szwajcarie jaka wszyscy znaja i kochaja, Szwajcarie slodkich domkow z kwiatami w oknach (w tle obowiazkowo Alpy). O, takich chocby jak ten tu:


Domki to jednak nie wszystko... w skansenie glaskalam tez osla, wsluchiwalam sie w slodkie pochrumkiwania swinek, a takze obserwowalam jak sie wyplata koszyki, robi sery, lepi garnki z gliny, wyszywa, tnie deski...



A na koniec moglam sie wykapac w jednym z tych lazurowych jeziorek. Dobrze, ze chociaz brzoskwinie byly cierpkie, bo pomyslalbym ze to bajka;)

Poniedzialkowy powrot do rzeczywistosci stracil mnie juz calkiem na ziemie: podobno Szwajcaria ma najwysza liczbe samobojstw w Europie Zachodniej (wedlug jednego artykulu z darmowej gazetki... autor mogl wyssac z palca). Nawet im te jeziorka nie pomoga.