Brum, brum
Weekend zaczal sie pomyslnie od udanej tranzakcji z Europcarem: zaplacilismy za najposledniejsze autko a dostalismy Alfa Romeo. Nawet ja, pasazer, znany z niecheci do samochodow, po traumatycznych probach zostania kierowca, odczuwalam nielicha przyjemnosc jazdy. A juz V. musialam ostro pilnowac, bo cos za czesto testowal przyspieszanie...
Bez karty ani rusz
Aby dostac sie do hotelu, wystukalismy cos na malym ekraniku i dostalismy karte otwierajaca pokoj. Nie chodzi nawet o sama karte, bo do tego jako bywalczyni hoteli i lotnisk (no baa) juz sie przyzwyczailam, ale o fakt, ze nie bylo ani grama obslugi zywej. Karte wydala nam maszynka, rozliczyla nas maszynka, a przy wyjsciu wrzucilismy karte do specjalnego pudelka. Nikt nas nie wiedzial, nikt nas nie slyszal. Moglibysmy popelnic morderswo doskonale.
No dobrze, pokojowka zlosliwie nas rano obudzila, pytajac, czy ma posprzatac...
Vannes
W sobote rano pojechalismy do miasteczka tuz obok - Vannes. Typowe kamienne dachy, slodkie domki i przede wszystkim jachty, lodki i motorowki.
Slub u mera (to moze byc przyszly Sarkozy...)
Podczas ceremonii w merostwie w Sarzeau uderzylo mnie tylko jedno: urzednik wyczytal dokladnie kto sie czym zajmuje i gdzie pracuje, wlacznie ze swiadkami. Coz, akurat ci goscie mieli sie czym pochwalic: profesor, nauczycielka, inzynier... Od razu wyobrazilam siobie taki slub: To Yvonne, bezrobotna alkoholiczka, Jean-Paul - zlodziej i bumelant, a w tym slicznym kapelusiku, ktoz to taki? To nasza swiadkowa Monique - utrzymanka. Najgorzej jednak przy "mezaliansach": mama panny mlodej adwokat, tata pana mlodego rymarz. Zastanawialam sie po co na ceremonii tak naprawde osobistej, podkreslac srodowisko z jakiego sie pochodzi? Sprzed merostwa, mam urocza fotograficzna kolekcje kapelutkow.
Ach, a widzicie te cudna w swej prostocie suiknie? Otoz wzorowana byla czesciowo na mojej sukni slubnej (sic!). Tak tez przypuszczalam, ze paryska moda pochodzi z Krakowa...
Przerwa na obcasach
Przyszlo mi chodzic w butach na obcasie caly bozy dzonek, bo nie wzielam pod uwage dwugodzinnej przerwy miedzy slubem a weselem. Pojechalismy do niezidentyfikowanej miejscowosci z portem i targiem staroci.
Wesele à la française
Zajechalismy naszym rumakiem (niechze sie podelektuje ta namiastka posiadania samochodu wyzszej klasy...) do zamczyska, w ktorym bylo wesele.
Do okolo 21:00 trwalo przyjecie na podworzu, szampan, aperitify roznorakie, drobne przegryzki w zaskakujacych kolorach oraz ostrygi (sfotografowalam, ale sie skusilam). Jedna przystawka niemal sie nie zakrztusilam, kiedy jedna z Pan zaczela mi recytowac calkiem plynnie Zdrowas Mario po polsku...
Zasiedlismy przy okraglych stolikach. Zostalismy przyporzadkowani do grupy mlodych malzenst. Jedzenia bylo duzo mniej niz na weselu polskim: przystawka, danie glowne (kawal krwistego miesa, ktory tylko obskubalamw z wierzchu) i maly deser. Alkoholu tez nie bylo duzo.
Co bylo przyjemne, kazdy z gosci dostal mala ksiazeczke z osobista dedykacja. Ja dostalam ksiazeczke z lamancami jezykowymi, a V. z przepisami na brunche, zeby mogl mi zanosic sniadanie do lozka. Imiona zapisane byly na kamykach - zabawny pomysl. Menu zapisane bylo na kartonowej zaglowce projektu panstwa mlodych, amatorow zagli.
Ojcowie przemawiali, bylo troche zabaw, krotki film ze zdjeciami, piesn odspiewana przez swiadkow, tak ze bardzo przyjemnie spedzilismy te kilka godzin, ale kolo 11:00 zaczelam sie juz toche niepokoic, ze nie bedzie tancow. Na sale taneczna zeszlimy dopiero o 12:00. Puszczano muzyke typowo dyskotekowa, wiekszosc starszych zniknela z pola widzenia, zostalo kilku co odwazniejszych wujkow. I musze przyznac, ze brakowalo mi troche miedzygeneracyjnego charakteru naszych hulanek -swawoli, gdzie jest miejsce i na YMCA, i na Jozek nie daruje ci tej nocy. Wszystko skonczylo sie okolo 3 rano.
Ocean
W niedziele zaproszeni bylismy na brunch. Troche sie wyspalam w ogrodzie, a potem nie omieszkalam sie wykapac w Oceanie Atlantyckim (pierwszy raz! Nie moglam sie oprzec, mimo zielono-brazowych alg pokrywajacych plaze.)