piątek, 12 grudnia 2008

Z ZYCIA KAROLA

Karol nie jest inkarnacja JP2, nie nalezy nawet do jego pokolenia. Nie jest tez czlonkiem zadnej partii, ani nawet zwyklego stowarzyszenia. I choc jest kaczka, od kilku dni nalezy do naszej rodziny.

Karol powstawal w bolu z kolorowych szmatek. Trzy razy poddany zostal zabiegowi prucia czaszki, dwa razy przeszczepowi nog.

Karol nigdy nie bedzie jak inne kaczki, nie bedzie biegal wesolo po lace, bo palakowate nogi skrzyzowane ma w pozycje stalej i nienaruszalnej; nie bedzie latal w kluczu z innymi nastoletnimi kaczymi kompanami, bo natura oczynila go nielotem. Ale serce, serce ma Karol wielkie!

środa, 10 grudnia 2008

CIEMNIEJ

Ustawiamy 22 osoby w dwoch rzedach, na zyczenie trenerki Kryski, zeby zrobic zdjecie grupowe Nestor ostro sie gimnastykuje, zeby zlapac wszystkich. Udaje mu sie, ale z niezadowoleniem stwierdza, ze "Jest duzo ciemniej z prawej strony". W tym momencie cisza jak makiem zasial. Patrze powoli w prawo i wiedze, ze... wszyscy Murzyni ustawili sie wlasnie tam. W koncu ktos parska smiechem i Nestor zaczyna rozumiec co powiedzial. "O swiatlo mi chodzilo, nie o... no, o swiatlo mi chodzilo".

Jakie moze byc wieksze faux-pas w organizejszyn miedzkulturowej?:)

niedziela, 7 grudnia 2008

A JEDNAK PRZYSZLA

Nie moge dluzej oszukiwac siebie: lato minelo. Sztucznie przedluzalismy je podrozujac do cieplych krajow, ale zimna rzeczywistosc nie daje sie juz ukryc. Dzieki tej konstatacji, dopuscilam do siebie obraz mojej osoby szusujacej po stokach i rozpoczelam sezon narciarski!


Mam tez bardzo mala choineczke (zal bylo nie uzyc tych baniek, ktore dostalismy ostatnio)

poniedziałek, 24 listopada 2008

NA TROPIE

Ten sam Morgan Spurlock, ktory nie tak dawno obzeral sie do nieprzytomnosci w Super Size me, teraz wybral sie na wycieczke po krajach muzulmanskich. Po co? Po to, zeby znalezc Bin Ladena, no a po co by innego.

W Egipcie, Maroku, a nawet Afganistanie czy Pakistanie, ludzie Osamy nie lubia. Bo krwawy, bo nie tak islam nakazuje, bo wykorzystuje ich dla swoich celow. Im zalezy na edukacji dla dzieci, na tym, zeby miec studnie, cos do jedzenia. Sa tez inni, dla ktorych Osama to bohater. Zreszta, nie chodzi o Bin Ladena, bo to tylko symbol.

Szkoda, ze w Where in the World Is Osama Bin Laden? zabraklo opinii, ktora jest dosc powszechna, ze 11 wrzesnia, to tylko odpowiedz na agresje USA wobec muzulmanow i nie rozpatruje sie jej w kategoriach moralnych. Bo przeciez nie ma niewinnych. Opinia, z ktora spotkalam sie na zywo i ktora zawsze mnie szokuje.

piątek, 21 listopada 2008

MELEX

Lata temu powiedzialam koledze, ktory zaczal studia w Krakowie, ze najwiekszy obciach to zginac pod melexem. Kolega zrozumial, ze to mniemanie powszechne w naszym miescie i doradzal swoim kumplom z roku, zeby jak juz pod cos sie rzucac, to juz raczej pod mercedesa.

I tak powstaje tradycja.

niedziela, 16 listopada 2008

RUSKI RAJ - EGIPT

Gdzie jechac w listopadzie, kiedy szefowa w koncu laskawie zaaprobowala tydzien wakacji? O Europie mozna zapomniec, na Haiti za daleko, wiec zostaje... Egipt. No tak - wszyscy jezdza do Egiptu na last minute, to czemu my tez nie?

SHARM EL SHEIHK - WAKACJE W AQUA PARKU

Hotel na hotelu hotelem pogania. To krotka charaterystyka Sharm el-Sheikhu. Nie zebym narzekala. Dobrze mi tam bylo. Masaze egipskie, pilingi kokosowe, sauna, jacuzzi..., nawet silownia (ale to juz nie nalezy do kategorii przyjemnosci).

W Hotelu jest sporo kwiatow, ba, jest nawet zielona trwa przy Recepcji. Nikt nie depcze zieleni. Pustynia za ogrodzeniem uczy szacunku. Jeden z barmanow, jak ogladal zdjecia zielonych wzgorz francuskich w Geo, zapytal: jak te rzeczki plyna do morza. Ciezko mu bylo zrozumiec, ze zadnych rzeczek nie ma w poblizu. Deszcze mamy, deszcze.

Po obu stronach hotelu - baseny i zjezdzalnie jak w Aqua Parku. Dobra odmiana po morskich falach, ktore w chwili nieuwagi porywaja glebiej i glebiej.

Do morza w tym miejscu trzeba zejsc z mola, bo przez kilkadziesiat metrow glebokosc siega kostki. Na dnie wyleguja sie rozgwiazdy i inne zwierzatka. Jakos nie ma sie ochoty po nich chodzic, wiec molo jest niezlym rozwiazaniem.


DAJ MI OKULARY

Gdzies przeczytalam, ze beduini maja bardziej bogate konta niz my, ale lubia ten swoj styl zycia, te swoje wileblady i piasek i wcale nie zamierzaja ich zamieniac na luksusowe wille. Kto wie.

Kamienna pustynia. Gdzieniegdzie krzak (chyba z tych gorejacych), a czasem nawet oznaki cywilizacji: plastikowe butelki. I od razu jak w domu (ze wzgledu na butelki, nie krzak).

Po pol godzinnej przejazdzce na wielbladzie i ciaglym odpowiadaniu na pytania malych beduinek "daj mi gume do zucia", "a pieniadze?", "daj mi okulary", przyjeli nas calkiem europejskim posilkiem gdzies na srodku pustyni Senai.

Kto by sie wybieral na pustynie jak prazy slonce? V. zrobil to ujecie usilujac nie spasc ze swojego wielblada. Lub nie zemrzec ze smrodu, bo nasz biedny zwierzaczek problemy gastryczne mial...

Wykorzystujac nasze zmeczenie usilowali sprzedac nam nanizane dziecinnymi raczkami koraliki po kilka dolarow.

Ta mala wydebila gumy do zucia o smaku truskawkowym.

RYBKA NEMO ZYJE!

Wierzcie, czy nie, ale i ja wbilam sie w stroj nurka, zarzucilam na plecy butle i hop do wody! A tam juz grzecznie z panem instruktorem za raczke obserwowalam ukwialy, rybki papuzie i inne cuda.


Trwa prezentacja: Francuzka spotkala Francuza. Jednego z niewielu w tym rejonie, wiec radosc byla wielka.

Wczesniej tylko plywalam z maska (sprawdzilam w wikipedii, ze piekna polska nazwa brzmi... snorkling), za to trzymajac za raczke meza, co bylo o niebo bardziej romantyczne.


Tam plywalam... Zdjelam zbedne obciazenia i radosnie pluskalam sie w Morzu Czerwonym (Ha, Morze Czerwone - zaliczone. Nie wiem, czy wiecie, ze kolekcjonuje zborniki wodne (te duze). W tym roku udalo mi sie po raz pierwszy zaliczyc Ocean Atlantycki. Kilka lat temu, zupelnie nieoczekiwanie, Morze Polnocne...)


TANIEJ NIZ W BIEDRONCE

Taki napis znalazlam na jednym ze sklepow. Napisow po polsku jest bez liku, choc tych po rosyjsku jeszcze wiecej. Czlowiek przystaje na sekunde, zeby przeczytac notke i wpada w lapy sprytnego sklepikarza-marketingowca. A wyrwac sie juz trudno. Sprzedawca zagaduje po polsku, mami chrzaszczem w Strzebrzeszynie, i zupa zebowa. Robi za darmo maseczke, masaz dloni, podaje herbatke, pokazuje hurraoptymistyczne wpisy rodakow (odzielne przegrodki dla Polakow, Rosjan, Czechow, Niemcow, Anglikow...). Kobiete obsypuje komplemetami, wykorzystujac jej proznosc, slawi jej urode, podziwia cere. Negocjuje cene z mezem. Jest dowcipnie, sympatczynie... i po dwoch godzinach budzisz sie z perfumami Krolowa Egiptu, mlekiem wielblada, rozlicznymi fiolkami (gratis) i paroma dolarami mniej....

Kanarek (tak ma podobno na imie) nauczyl sie polskiego od turystow. Jest naprawde niezly. Jedyny problem, ze usilowal skrasc calusa, kiedy mis nie patrzyl a takze probowal sie przykleic kiedy robilismy sobie zdjecie. Fuj. Potem sie okazalo, ze to normalka i musze sie ostro hamowac, zeby w twarz nie dac. Za to pare razy wyszlam trzaskajac drzwami.


PRET-A-PORTER, CZYLI KTO UBIERA NOWA HUTE

Krasawice roznej masci wciskaly sie w szpilki i prezentowaly dumnie to, czym ich mniej lub bardziej hojnie pan bog obdarzyl przede wszystkim w czasie kolacji. Wszystkie je laczy jedno: elegancja. Rosyjska. To troche jak demokracja ludowa, albo krzeslo elektryczne.

W pawilonie na zdjeciu jadalismy. Nie malo, poniewaz all inclisiv do diety nie zacheca. Sie zaplacilo, sie je.

Zasada numer jeden jest "wszystko zloto, co sie swieci". Kolczyki, bluzki, torbeki, buty ociekaja zlotem. W skromniejszym wydaniu srebrem lub migaczacymi cekinami.

Zasada numer dwa jest "od przybytku glowa nie boli". Sukieneczka w kwiatki swietnie pasuje do rajstop w kwiatki zupelnie inne, a buty w kropki podkreslaja jedynie unikatowosc kreacji.

Zasada number trzy: "biale kozaki sa dobre na wszystko". To, co ze nie ma jeszcze takiego powiedzenia. Niedlugo bedzie. A trendseterki z Nowej Huty beda niosly dobra nowine, powoli, bo ciezko sie idzie na szpilach, no i goraco troche, zwlaszcza letnia pora, ale w koncu dojda i do Centrum. A wtedy drzyjcie...

piątek, 7 listopada 2008

KONCERT

Wystrojona w nowa mala-czarna z przeceny stanelam na bramce sprzedajac bilety na koncert fortepianowy Pana Piszczela w wokalem swiatowej slawy Pani Slusznych Rozmarow. Okazja nie byle jaka: odzyskanie niepodleglosci przez nasz kraj Ojczysty. Polakow przyslo niewielu, za to licznie stawili sie przedstawiciele Towarzystwa Niemieckiego. Cieszy, ze chca z nami swietowac wlasnie dzis, w koncu dla nich to byle pewnego rodzaju strata.

Od samego poczatku czulo sie drobny konflikt miedzy pracownikami Misji Polskiej i Stowarzyszeniem Polakow. Nasze VIPy nie zostaly dopisane na liste gosci, zaproszonych na koktail. "Wy nie wpuscicie naszych, to my zamkniemy drzwi i nikogo nie wpuscimy" - rejtanowsko sie postawila E. Coz, w koncu VIPy nie zaszczycily nas obecnoscia i konflikt sie rozwial.

Spiew jak dzwon Pani Slusznych Rozmiarow rozbrzmiewal do muzyki roznej, niekiedy... trudnej dla niewyrobionego ucha, jakim moje ucho moje (zarowno prawe, jak i lewe, nie wyrobione nic a nic). O ile Wagner po niemiecku brzmial rewelacyjnie, to przy Lutoslawkim modlilam sie o przerwe. Wolalam juz wtedy wsluchiwac sie w gre Pana Piszczela, ignorujac wokal...

A po koncercie koktail z mini-kabanoskami powstykanymi do glowki kapusty, kolorowymi przekaskami i winem. Kelnerzy radzili sobie z otwieraniem butelek, ani razu nie wpychajac korka do srodka, ani nawet nie wyciagajac wiertel. Przy okazji rozmowy z mlodymi dyplomatami jezykiem nader wyszukanym, zeby nie powiedziec napuszonym...

PS Pani Slusznych Rozmiarow byc moze i jest znana w swiatku altu i mezzasopranu, ale skoro nie ma swojej notki w Wikipedii, znana nie jest. (Wpis w kilku glownych jezykach pozwalalby zakwalifikowac ja do slaw.)

czwartek, 30 października 2008

WINO - PORADNIK KONESERA

Otworzyc butelke wina nie jest latwo. Kluczami lub dlugopisem mozna wepchnac korek do srodka. Coz, zostaje w srodku troche okruszkow, ale znowu az takimi koneserami nie jestesmy, zeby winem z odrobina korka wzgardzic. Nie to co Francuzi - znani z wyrafinowania i perfekcji w otwieraniu butelek.

Przypatrzmy sie kolejnym krokom profesjonalistow...

Krok pierwszy, podobny pod kazda szerokoscia geograficzna: butelka musi byc. Krok ten da sie ominac, kupujac wino w kartonie.

Krok drugi: zebranie niezbednych przyborow. W krajach prymitywnych uzywa sie korkociagow. W krajach slynacych ze swej kultury wina... hmm, innych utensyliow.


Krok trzeci: perforowanie korka. Wystarczy w korku zrobic kilka dziurek wiertlem o odpowiedniej srednicy, by korek przestal byc taka przeszkoda, na jaka wygladal. Zadlo wiertarki winno przebic korek na wylot. Nadmiar tkanki korkowej, usunac nalezy na podloge.

Krok czwarty: saczenie. A dokladniej: saczenie wstepne przez male sitko. Pozwala pozbyc sie wiekszych kawalkow korka. Konieczne jest by kieliszki przedstawialy sie czysto, by nadac calej procedurze charakteru elegancji. Przelewamy kropelka po kropelce cenny plyn do naszego kieliszka i kieliszkow gosci.


Krok piaty: saczenie drugie, zwane tez ostatecznym. W uzyciu: sitko do kawy. Konieczne przy zauwazalnych golym okiem obiektach plywajacych w kielichach.

Krok szosty: konsumpcja. Drobiny korkowe subtelnie usuwac z jamy gebowej za pomoca niewielkich ruchow jezyka.

Na zdrowie!

niedziela, 26 października 2008

JURA

Poza Jura Krakowsko-Czestochowska, sa tez szwajcarsko - francuskie gory Jura. Geologia jest nieublagana: krajobraz przypomina nieco nasz rodzimy.


Pierwszy raz wybralismy sie pochodzic po jurajskich gorkach, zaopatrzeni w swiezutka mape, GPSa (zeby odnalazl samochod) i kanapki. Nie spotkalismy wielu ludzi, za to cale stada krow dzwoniacych ogromnymi dzwonkami zawiedzonymi o szyi.

Udalo nam sie, nie bez wysilku, wylezc na Mont Tendre (bagatelka 1679 m n.p.m.) w Dolinie Joux. A stamtad widac oczwiscie Mont Blanc. Bo w Szwajcarii i we Francji widac Mont Blanc z kazdego pagorka.

środa, 22 października 2008

JESTEM Z MIASTA

W miescie odzylam. Uspokaja mnie swiadomosc, ze w obrebie 100 metrow sa:

- 3 supermarkety, z czego jeden otwarty w niedziele,
- 4 salony pieknosci (na razie nie korzystam, ale kto wie, moze bedzie trzeba...),
- 1 sklep z wedkami,
- 1 dla kobiet w ciazy, o wdziecznej nazwie "Ochota na truskawki", bo frankofonki przy nadziei wcale nie maja ochoty na ogorki, jak prymitywne polskie ciezarne
- 1 centrum jogi (za tydzien zacznam stanie na glowie; na razie przysypiam sobie na relaksacji...)
- 2 kina, 2 teatry
- sympatyczne knajpki
a takze 5 linii tramwajowach...

Czy brakuje mi wiejskiego pejzazu Gaillard? Rzedow salat, rzeki, lasu? Nie. Nie brakuje. Pod oknami plynie nam rzeka Arve, z uroczymi wodospadami, ktore sa na tyle daleko, ze nie zagluszaja naszych rozmow. Gory, ktore widzialam z gaillarskich okiem, widze teraz jak stane na balkonie i zwroce sie w lewo. Miasto to jest jednak moj zywiol. Przynajmniej na razie.

A oto kilka zdjec spod domu:

Na drugim brzegu...

Pod samymi oknami...

JESIEN 2

Minal juz rok, odkad jestem tutaj. Niedlugo opadna liscie i platany znowu beda straszyc swoimi guzami.

czwartek, 16 października 2008

PERMIT

Dostalam dzisiaj work permit B na piec lat. Dzieki temu nie musze za kazdym razem ubiegac sie o pozwolenie, tylko przebieram w ofertach i juz;) Spodziewalam sie permitu do konca trwania kontraktu, ale dzieki temu, ze V. ma stala prace, to mnie tez dali jako zonie. Hurra:)

niedziela, 12 października 2008

NUSIA

Pamietam ten dzien, kiedy Mama przyniosla na rekach drzacego jamnika - tylko na kilka dni, bo nie mial sie nia kto zajac przed Swietami. Stad imie - Minutka, w skrocie Nutka. Z tej minutki zrobilo sie 14 lat. Pol mojego zycia.

W Nutce podziwialam niezlomny charakter: planowala w swoim psim umysle dokladnie kroki i czekala na wlasciwy moment, by swoj plan zrealizowac. Wskoczyc po krzeselkach i zjesc szynke ze swiatecznego stolu jak nikt nie patrzy. Przesunac sie na poduszke, w chwili nieuwagi spiacego domownika i wtulic pyszczek w zaglebienie szyi.

Nutka byla tez niezwykle utalentowna komunikacyjnie: do perfekcji opanowala informowanie nas o swoich potrzebach (jak chocby rytmicznie poruszanie lapka w pustej misce).

Nusia nie lubila zostawac sama w domu. Swoja frustracje wyrazala tak jasno, ze nie mielismy zadnych watpliwosci, ze sami sobie jestesmy winni zostawiajac ja sama na pastwe pustego domu. Z poczuciem winy przyklejalismy wiec kolejne kawalki tapety, zeby ukryc systematycznie poglebiajace sie dziury w scianach przedpokoju. Nie bylo tego zlego - dzieki Nusi czesciej odswiezalismy dizajn naszego mieszkania, remontujac i kupujac nowe meble.

Nie kazdy wie, ze miloscia Nutki byly... koty. Nie, nie w sensie w jakim kochal koty Alf. Nutka palala do kotow miloscia czula, wrecz matczyna. Kiedy widziala kocie, swiecily jej sie jej czarne slepka i rzucala sie by ja tulic do swych jamniczych lapek. Niestety: pozbawione empatii koty zle odczytywaly jej intencje, uciekaly po firankach, albo straszyly ja pazurami. Coz za nieporozumienie i osobista tragedia Nutki... Dobrze, ze choc w domu rodzinnym obdarowana byla dawna milosci, ktora mozna bylo obdzielic sfore jamnikow.

Jak wszyscy wielcy ludzie (i wielkie zwierzeta) swoim zachowaniem zdarzalo jej sie wzbudzac kontrowersje. Przeciwnicy wymyslali obelzywe pseudonimy, ktore jednak nigdy do niej naprawde nie przylgnely. (Phi! Predator, tez cos!)

***
Dom bez Nutki nie bedzie juz taki sam. Gdzieniegdzie natkniemy sie jeszcze na jej zielony plaszczyk podszyty flanelka w kratke, na metalowa miseczke (plastikowych nie lubila, sa takie nieeleganckie..), na ulubione kocyki i baranka, ale nigdzie nie bedzie juz jej mordki, jej uklapnietych uszek, zlamanego ogonka, ciemniejszej pregi na grzbiecie. Nie bedzie szczekania - wiecznego wolania o kolejny kasek z talerza (zgodnie z zasada ze z czyjegos talerza wszystko smakuje lepiej). Nikt nie bedzie wystawal na parapecie, zeby ogladac co sie dzieje na osiedlu, brudzac przy okazji szybe noskiem. Nikt nie przylgnie jednym boczkiem do nogi, dbajac by pyszczek lezal na drugim domowniku, zeby nikt nie czul sie opuszczony...

sobota, 4 października 2008

JAZDA BEZ TRZYMANKI

Mojej kolezance z pracy snila sie przejazdzka rollercoasterem przy nie zapietych pasach. Jej mozg nieco przesadzil, ale sens zachowal az nadto: w naszej organizacji poczucie stabilizacji przypomina nieco to z zepsutego wesolego miasteczka.

Kryzys. Tak, wszyscy o nim trabia. Tniemy koszty na kazdym kroku, nikt sie nie przejmuje jakoscia, byle tylko wiecej wyrwac od klineta, od pracownika. W porzadku, ich wybor (i tu konczy sie moja identyfikacja z organizejszyn). Zwolnienia pracownikow sa wpisane w stan wyjatkowy, w jaki jestesmy - nigdy nie sa przyjemne, ale czasami trzeba sie z nimi pogodzic. Jeszcze nie zamierzam zakladac zwiazku zawodowego... jesli nie chodzi o same zwolnienia, to o co chodzi? O sposob traktowania pracownikow, o komunikacje i... o brak jasnego planu na przyszlosc.

O ile w moim przypadku, przynajmniej nie moge mowic o oszustwie, bo od razu zaproponowano mi kontrakt na 10 miesiecy i na taki sie zgodzilam, to inni zostali po prostu oszukani. Stala praca, dla ktorej ludzie porzucali swoje stanowiska, kraje, mieszkania, zony i psy, to byl pic na wode. Jak juz ktos potwierdzil, ze chce pracowac, okazywalo sie, ze pierwszy kontrakt, ktory podpisuja jest na 6 miesiecy, a dopiero drugi bedzie na prace stala. Na 99%. Po 6 miesiacach scenariusze sa rozne: mail od HR na dzien przed wygasnieciem kontraktu z informacja, ze jutro do pracy fatygowac sie nie trzeba; przedluzenie konraktu na kolejne 6 miesiecy ze zmniejszona pensja; brak informacji az do konca, po czym enigmatyczne stwierdzenie, ze szanse zatrudnienia sa 50-50 a wiedziec bedziemy do dwoch tygodni.

Od trzech dni H. siedzi w domu i czeka, czy Pan i Wladca Organizejszyn podpisze jej kontrakt, czy nie. Szuka czegos innego w miedzyczasie, ale jesli bedzie mogla wrocic, to wroci. Podobno za 10 dni ma cos wiedziec.

Bezposredni wplyw przyszlosci H. na moje zycie jest taki, ze z osob czterech w taszym teamie zostana 2, a ilosc pracy taka sama. Plan na 2009 tez zaklada 4, minimum 3, osoby. Od srody zaczelam spisywac skrupulatnie nadgodziny bo to jest chyba jedyny sposob na pokazanie, ze pracy jest za duzo dla dwoch osob. Dopoki nie beda za to placic, bedzie im sie wydawalo, ze wszystko jest w porzadku. A nie jest.

Dodatkowo oznacza to dla nas brak wakacji, ktore planowalismy z V. w listopadzie. Na temat swojego kontaktu nie bede pewnie wiedziala nic do 17 stycznia... I znowu czeka mnie wysylanie cv i listow, w ktorych moge umotywowac cokolwiek.

czwartek, 2 października 2008

MIASTO NIEDZWIEDZI

Stolica Szwajcarii jest miasteczkiem niewielkim. Ma ladne uliczki, dziwne wejscia do piwnic (drzwi sa podkatem moye 20-30 stopni), niedzwiedzie w srodku miasta i troche senna atmosfera. Taka stolica, nie stolica. Nie ma w sobie nic z biznesowego centrum, przy Berlinie, ba, nawet przy Warszawie, sprawia wrazenie prowincji.


Wyciagnelam V. do Centrum Paula Klee - po godzinnych ogledzinach i interpretacja kwadracikow i kresek Paula, V. zauwazyl jeden obraz, ktory mu sie spodobal - jeden jedyny obraz Kandinskiego. Za zaledwie 4 franki wiecej, postanowilismy sie ukulturalnic podwojnie i zwiedzic wystawe Raj Utracony. Poszlismy tam pozbawieni glebszej refleksji i... przezylismy szok.

Wystawa dotyczyla zlych, rzecz, ktore sobie zgotowala ludzkosc. Ku memu zdumieniu, co chwila natykalam sie na polskie nazwisko... i tak, widzielismy slawne klocki Lego, z ktorych mozna zbudowac swoj maly oboz koncentracyjny Zbigniewa Libery; jego zdjecia z serii Pozytywy, na ktorych upozowuje sceny ze znanych fotografii wojennych, obozowych itp w wersji optymistycznej... Byl tez przedziwny film Artura Zmijewskiego, ktory wydal mi sie malo etyczny, w ktorym odnawia numer koncentracyjny jednemu z wiezniow oswiecimskich, ktorzy przezyl oboz. Dziadek jest nieszczesliwy, nie chce, zeby poprawiac jego numer, "odnawiac go jak mebel", ale Artur stawia na swoim. Byla tez Hieroshima moja milosc, zaraz obok filmu o Oswiecimiu, ze stertami wlosow i tasma fabryczna mydelek. Byly rzezby roztopionych ludzi.

To bylo cos, czego sie nie spodziewalismy, rozluzniemi abstrakcjami pierwszej wystawy, cos, co wytracilo nas z rytmu tyrystycznego zwiedzania, pstrykania zdjec zlotego zegara w tlumie Japonczykow. Pewnie o to chodzilo.

niedziela, 21 września 2008

RECZNIK

Na basenie kazdy musi miec swoja klodeczke do szafki, a kluczyk zwykle zawija sie w recznik i zostawia na lawce przy brzegu. Tak tez zrobilam. Po godzinie zabki - recznika nie ma. Zziebnieta obeszlam basen, prysznic damski i zatrzymalam sie przy meskim. Jest. Przewieszony przez drzwi kabinki. Na 99% moj. V. jak zwykle szybszy niz ja, juz czekal na gorze nieswiadomy straszliwej historii zlodziejskiej. Pan instruktor juz sie zaoferowal, ze klodeczke mi otworzy, ale postanowilam poczekac na zlodziejaszka. Czatuje. W koncu wychodzi, przepasany MOIM recznikiem w pasie. Hamuje odruchy wymiotne. Mam wsparcie ze strony ratownika, wiec atakuje: czy pan przypadkiem nie pomylil sie, i nie wzial mojego recznika. Kluczyk tam taki byl, o wlasnie taki. Pan sie zaparl, ze kluczyk otwiera jego szafke, wiec recznik jest jego. Okazuje sie, ze otwiera tez moja. Cudnie. Wysylam pana na przechadzke brzegiem basenu. Znajduje swoj recznik, tez granatowy, ale ZUPELNIE inny odcien. Cos tam baka, ze niby przeprasza. Juz prawie wyschlam i nawet nie skorzystalam nawet z recznika pozycznego przez pana ratownika.

czwartek, 18 września 2008

CYRK

Nie, tym razem to nie o mojej firmie. Naprawde wybralismy sie do cyrku KNIE. Z pewna taka niesmialoscia, bo pamietam, ze jako dziecko nie bylam jakos nadmiernie zachwycona.

A tu niespodzianka. Siedzialam z rozdziawiona buzia 2,5 godziny, oklaskiwalam do bolu kobiete-gume, zonglerow, latajaca pare, gimnatykow roznej masci, tanczace slonie, wielblady, teriera przepranego za mini-slonika, maciupkie koniki tresowane przez moze 7-letniego chlopca, piekne konie i nawet klaunow, ktorzy cos tam gaworzyli po swojemu. Bylam bardzo przejeta przed kazdym trudniejszym numerem, a przez momement kapaly mi lzy z emocji...
Czy w cyrku mozna przezyc katharsis?

wtorek, 16 września 2008

ZABAWA W LEKARZA

Rodzina V., a wiec i moja rodzina, jest bardzo katolicka. Swietnie, mogliby byc na przyklad muzulmaninami i nie podawac obiadu w czasie ramadanu. Albo wegetarianami. Albo filetelistami. Albo...

Katolicyzm to jeszcze nie problem (w koncu niemal wsyzscy nimi jestesm, czyz nie?), tylko to, ze od czasu do czasu uszczesliwiaja mnie jakas ksiazka w duchu religijnym. Ostatnio dostalismy z V. w zamierzeniu "zabawne i pouczajace" ksiazeczki o pierwszych latach malzenstwa. Zaczelam jedna w ramach cwiczen jezykowych, dodatkowo zachecona informacja, ze ksiazeczka jest w zamierzeniu zabawna.

I tak od wczoraj usiluje sie posmiac przy przytoczonych przez autora anegdotkach, ktore same w sobie sa dosc sympatyczne, bogaj umiechnac kacikiem ust, i jakos nie moge. Przytlacza mnie ten pseudo-wyluzowany styl, ktory ma sugerowac zrozumienie dla ludzkiej natury, z lekka jedynie sugerujacy co-jest-wlasciwe. Rosnie mi wielka gula w gardle, kiedy czytam te napuszone frazy, typowe dla dyskursu katolickiego, te wszystkie "dary", "celibaty" i eufemizmy typu "zabawa w lekarza". Brrrr.

poniedziałek, 15 września 2008

BARYLKA

Barylka ropy byla mi zawsze obojetna. Juz bardziej interesowala mnie barylka piwa, czy chocby puchatkowa barylka miodu. Teraz okazuje sie, ze jednak, barylka i jej cena, ktora przekracza kolejne nieprzekraczalne limity, ma na moje zycie dosc duzy wplyw. Rownanie jest proste: cena barylki rosnie > linie lotnicze sa na granicy plajty i obcinaja wydatki na szolenia > szkolen jest coraz mniej > nie potrzeba tylu pracownikow... No a jak to sie skonczy dla mnie, to zobaczymy. Na razie Wielki Dyro pozbywa sie top managementu w sposob iscie amerykanski: wylatujesz, masz godzine na spakowanie. Nie dotyka to na razie plotek, do ktorych sie jeszcze (na szczescie?) zaliczam.

NADMIAR

Spotkanie rodzinne jak zwykle zostawilo mnie w stanie laczacym blogie zadowolenie (leniuchowanie w ogrodzie, jedzenie, wino...) z lekkim odretwieniem (nadmiar kuzynek i kuzynow, francuskiego, jedzenia...).


Nadmiar to zreszta stan normalny francuskich domow na prowincji. Bez liku miseczek, obrazeczkow, zdjec, wzorow prosto z Prowansjii, dywianiczkow, durnostojek, pudeleczek, ksiazek roznej masci, starych komodek, skrzyn, luster i bog-wie-czego-jeszcze. Oj, nie jest to prostota formy z zurnala, gdzie na bialej kanapie, stojacej na bialym dywanie, pod odpowiednim katem lezy idealnie ufryzowane czasopismo do gory obrazkiem z dominanta czerwieni. Ba, to nie jest nawet IKEA ze swoimi paseczkami, kwiatami w jednym odcieniu i meblami pasujacymi do siebie jak klocki lego!

piątek, 12 września 2008

WEZ TA MALPE

Rozmawialam ostatnio z milym panem z Kenii, opiekunem chlopaka, ktory studiowal medycyne w Warszawie. Ozenil sie z Polka, maja dziecko. Cud-miod. Kolega owego studenta mial kiedys problemy z pozwoleniem na pobyt o zostal aresztowany. Jak tylko go wprowadzono do celi, wspolwiezien zaczal sie wydzierac: Wezcie ode mnie ta malpe!!! Usilowalam wmowic Kenijczykowi, ze to wyjatek, to taka potwornie ksenofobiczna, i jakze rozna od reszty spoleczenstwa, subkultura wiezienna, ale chyba nie uwierzyl...

środa, 10 września 2008

PRZEZYLISMY

Wbrew oczekiwaniom niektorych brukowcow przezylismy dzisiejszy dzien nie wciagnieci w czarna dziure. Bylby to koniec szybki, bezbolesny, nie zadna katastrofa, placz i zgrzytanie zebow. A mimo wszystko ciesze sie. Jednak cernowcy wiedza, co robia.

poniedziałek, 8 września 2008

JUGONOSTALGIA

Jeszcze dlugo nazywalam popcorn kokicami i pamietalam, ze niektore koty moga reagowac na macka, macka, a nie kici-kici.

Jugoslawia (ten kraj, ktory sobie istnial jak bylam mala dziewczynka) byla dla mnie takim malym rajem.

***Z glowa uniesiona wysoko jak tylko moge, zeby nie napic sie slonej wody, plywam zabka w Adriatyku. ***Dragan bierze wszystkie dzieciaki z kempingu na lody. Wybieram jak zwykle waniliowe, bo lodow nie lubie,a te chociaz znam. Raz mnie przekonuje do bananowych - jedna galke jem cala droge powrotna, az mi sie leje po rece, mama musi za mnie dokonczyc w namiocie. ***Wszyscy mysla, ze jestem chora, bo chce sie napic herbaty. Tam sie pije tylko ziolka na przeziebienie. ***Nie moge spac, bo na kempingu poustawiano stoly i trwa biesiada ze spiewami serbo-chorwackimi, jeszcze wtedy, i rakija plynie strumieniami. ***Jest burza, rodzice biegna nad morze pomoc, bo porywa motorowki, mnie znajomi biora do prikolicy, zebym mogla sie wyspac z innymi dziecmi. ***Pierwsza frustracja jezykowa - tlumacze im zabawe w kolory - nie moga zrozumiec pojecia koloru. ***Nie wzielismy z mama ze soba pieniedzy, a ja bardzo chcialam zjesc kokice. Dogania nas nas nieznajomy i wrecza paczke...

***Pamietam budynki, ktore dziwnym sposobem budowano w jeden rok, podczas, gdy budowa trzech blokow na naszym osiedlu trwala lat osiem. ***Pamietam piekne pioro w gwiazdki, ktore zrobilo oszalamiajaca kariere w klasie. ***Pamietam jak jakas znajoma plakala, bo trzesienie ziemi zburzylo jej dom. ***Pamietam smieszne imiona i nazwy (Srecko, S(a)rajewo), ktore doprowadzaly mnie do lez swym niewyszukanym humorem.

Dubravka Ugresic w "Ministerstwie Bolu", choc przywoluje rozne, "bezbolesne" obrazki sprzed wojny, pisze tak naprawde o czyms innym. Pisze o ludziach, ktorzy przez wojne stracili swoja tozsamosc. W Amsterdamie studiuja literature Jugoslawii, w ktorej, moze po raz ostatni, lacza sie elementy serbskie, chorwackie, albanskie, bosniackie... Zajecia zamieniaja sie w cos w rodzaju pozytywnej psychoterapii. Studenci pisza o torbach w bialo-czerwono-niebieskie paski, o pierwszym kazdego miesiaca, o ulubionym komiksie - ksiedze Wielkiej Rewolucji Pazdziernikowej, o szkolnych tancami. Potem ktos popelnia samobojstwo ze wstydu z powodu ojca sadzonego jest przez Trybunalem w Hadze za zbrodnie wojenne. Bol jest w kazdym z nich, bo pewnych rzeczy nie da sie wymazac z pamieci. A moze nie powinno?

środa, 3 września 2008

PRZEPROWADZKA

Po niemal roku na francuskiej prowincji, posrod grzadek salat oraz ciemnoskorych mieszkancow Gaillard, przenieslismy sie do samej Genewy. Przeprowadzka poszla gladko dzieki tesciowi oraz bratu G., ktorzy sprawnie poprzenosili meble oraz sterty pudel, w ktore zapakowalismy niesamowite ilosci ubran, ksiazek, talerzy, blizej niezidentyfokowanych obiektow lezacych, wiszacych i siedzacych, ktore nie-wiadomo-skad sie uzbieraly w ciagu ostatnich miesiecy.

W nowym mieszkaniu czujemy sie jak ambasadorzy - jest w nim tyle jeszcze nie zapelnionej przestrzeni, ze wydaje sie to az nieprzyzwoite. Mieszkanie samo wpadlo nam w rece, wiec trudno nam bylo odmowic. W Genewie cokolwiek wynajac to duzy problem. Regie, czyli administrator budynku, ma cala liste osob ubiegajacych sie o wynajem mieszkania. Jesli nie jestes Szwajcarem z krwi i kosci, twoje szanse sa niewielkie. Jesli nie masz kontraktu w organizacji miedzynarodowej i pozwolenia na prace na czas niekreslony, twoje szanse sa nikle. Kazdy stawia na pewnego konia. Wiekszosc znajomych, ktora zamieszkala w Genewie, znalazla mieszkanie w podobny sposob jak my: inny znajomy je opuszczal i decydowal sie je podnajac, lub tez po prostu rekomendowal swoich. Nam sie udalo, poniewaz kolega z pracy V. Julek wyjechal do Stanow, pracowac w chicagowskim oddziale firmy. Podnajelismy jego mieszkanie, co pozwolilo nam uniknac kolejek.

Mieszkanie jest polozone w przyjemnej dzielnicy, miedzy Plainpalais i Carouge (Carouge to ta czesc, ktora odrobine przypomina Kazimierz). Ma ladna drewniana podloge, jest niedawno okafelkowane, odnowione. Za salonu mamy widok na rzeke, wiec nikt nam nie zaglada w okna. a na balkonie stoi odziedziczony grill elektryczny...

Na razie jedynie salon jakos wyglada, ale ju wkrotce seria zdjec z wnetrz...

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

MONTREUX

Na koncu Jeziora Genewskiego jest sobie znany z festiwali jezzowych kurorcik Montreux. Miasto samo w sobie dosc male, ale za to jakze przyjemny deptak nad brzegiem jeziora, piekne kwiaty i pomnik Frediego Mercurego. Nagywali tu ponoc Deep Purple, Queen, Rolling Stonesi...
Teraz przechadzaja sie tu dobrze ubrane staruszki, zloceni Rosjanie i zakutane Arabki.


45 minut drogi od centrum stoi sredniowieczny zamek Chillon, w ktorym Lord Byron wyryl swoje imie na kolumnie (na zasadzie: Bylem tu. Tony Halik).


W zamku podobaly mi sie sredniowieczne toalety (bardzo podobne do tych, ktore mielismy do niedawna w naszym ryterskim domku) i iPody, ktore za dodatkowa oplata sluzyly za przewodnikow... Koniec tych koszmarnych sluchawek, ktore wciskano do tej pory w muzeach!

START

Nie moge ostatnio spac - caly czas sni mi sie, ze jestem w samolocie, ktory zaczyna sie palic. Stoimy na lotnisku. Za kazdym razem nie moge uwierzyc, ze to sie dzieje, za kazdym razem sie budze i zmieniam jakis szczegol we snie, tak zeby mi bylo latwiej sie uratowac. Chowam torbe pod siedzenie, zebym mogla ja jeszcze chwycic wychodzac. Siadam zaraz kolo wyjscia. Za kazdym razem udaje mi sie uratowac. Mnie i 18 innym.

ZWROTY

Kolega pracowal w dziale finansowym pewnej firmy i zajmowal sie zwrotami kosztow biznesowych. Ktos chcial zeby mu oddac koszty poniesione w barze ze striptisem, ktos za paste do zebow (Przeciez nie myjesz zebow tylko jak idziesz do klienta?!?) i fryzjera. Ktos inny chcial, zeby mu zwrocic pieniadze za bielizne osobista. Poczatkowo nie chciano sie zgodzic, ale w koncu, po tym jak sie awanturowal na przynajmniej trzech szczeblach, uznano jego uzasadnienie biznesowe: ukradziono mu bagaz nw czasie podroz sluzbowej, a przeciez nie pojdzie do klienta bez majtek!
Inna pani zazadala zwrotu kosztow za pobyt psa w salonie pieknosci. Jak to sie ma do biznesu? To przeciez to proste: kiedy pancia wyjezdza z miasta na spotkanie z klientem, to jest zmuszona z kims zostawic psa i musi byc pewna, ze zostawila go w dobrej kondycji, zadbanego i czystego. Dziwne - pieniedzy nie dostala.

wtorek, 12 sierpnia 2008

SLUB PO BRETONSKU

Brum, brum
Weekend zaczal sie pomyslnie od udanej tranzakcji z Europcarem: zaplacilismy za najposledniejsze autko a dostalismy Alfa Romeo. Nawet ja, pasazer, znany z niecheci do samochodow, po traumatycznych probach zostania kierowca, odczuwalam nielicha przyjemnosc jazdy. A juz V. musialam ostro pilnowac, bo cos za czesto testowal przyspieszanie...

Bez karty ani rusz
Aby dostac sie do hotelu, wystukalismy cos na malym ekraniku i dostalismy karte otwierajaca pokoj. Nie chodzi nawet o sama karte, bo do tego jako bywalczyni hoteli i lotnisk (no baa) juz sie przyzwyczailam, ale o fakt, ze nie bylo ani grama obslugi zywej. Karte wydala nam maszynka, rozliczyla nas maszynka, a przy wyjsciu wrzucilismy karte do specjalnego pudelka. Nikt nas nie wiedzial, nikt nas nie slyszal. Moglibysmy popelnic morderswo doskonale.

No dobrze, pokojowka zlosliwie nas rano obudzila, pytajac, czy ma posprzatac...

Vannes
W sobote rano pojechalismy do miasteczka tuz obok - Vannes. Typowe kamienne dachy, slodkie domki i przede wszystkim jachty, lodki i motorowki.


Slub u mera (to moze byc przyszly Sark
ozy...)
Podczas ceremonii w merostwie w Sarzeau uderzylo mnie tylko jedno: urzednik wyczytal dokladnie kto sie czym zajmuje i gdzie pracuje, wlacznie ze swiadkami. Coz, akurat ci goscie mieli sie czym pochwalic: profesor, nauczycielka, inzynier... Od razu wyobrazilam siobie taki slub: To Yvonne, bezrobotna alkoholiczka, Jean-Paul - zlodziej i bumelant, a w tym slicznym kapelusiku, ktoz to taki? To nasza swiadkowa Monique - utrzymanka. Najgorzej jednak przy "mezaliansach": mama panny mlodej adwokat, tata pana mlodego rymarz. Zastanawialam sie po co na ceremonii tak naprawde osobistej, podkreslac srodowisko z jakiego sie pochodzi? Sprzed merostwa, mam urocza fotograficzna kolekcje kapelutkow.

Ach, a widzicie te cudna w swej prostocie suiknie? Otoz wzorowana byla czesciowo na mojej sukni slubnej (sic!). Tak tez przypuszczalam, ze paryska moda pochodzi z Krakowa...

Przerwa na obcasach
Przyszlo mi chodzic w butach na obcasie caly bozy dzonek, bo nie wzielam pod uwage dwugodzinnej przerwy miedzy slubem a weselem. Pojechalismy do niezidentyfikowanej miejscowosci z portem i targiem staroci.


Wesele à la française
Zajechalismy naszym rumakiem (niechze sie podelektuje ta namiastka posiadania samochodu wyzszej klasy...) do zamczyska, w ktorym bylo wesele.

Do okolo 21:00 trwalo przyjecie na podworzu, szampan, aperitify roznorakie, drobne przegryzki w zaskakujacych kolorach oraz ostrygi (sfotografowalam, ale sie skusilam). Jedna przystawka niemal sie nie zakrztusilam, kiedy jedna z Pan zaczela mi recytowac calkiem plynnie Zdrowas Mario po polsku...


Zasiedlismy przy okraglych stolikach. Zostalismy przyporzadkowani do grupy mlodych malzenst. Jedzenia bylo duzo mniej niz na weselu polskim: przystawka, danie glowne (kawal krwistego miesa, ktory tylko obskubalamw z wierzchu) i maly deser. Alkoholu tez nie bylo duzo.

Co bylo przyjemne, kazdy z gosci dostal mala ksiazeczke z osobista dedykacja. Ja dostalam ksiazeczke z lamancami jezykowymi, a V. z przepisami na brunche, zeby mogl mi zanosic sniadanie do lozka. Imiona zapisane byly na kamykach - zabawny pomysl. Menu zapisane bylo na kartonowej zaglowce projektu panstwa mlodych, amatorow zagli.


Ojcowie przemawiali, bylo troche zabaw, krotki film ze zdjeciami, piesn odspiewana przez swiadkow, tak ze bardzo przyjemnie spedzilismy te kilka godzin, ale kolo 11:00 zaczelam sie juz toche niepokoic, ze nie bedzie tancow. Na sale taneczna zeszlimy dopiero o 12:00. Puszczano muzyke typowo dyskotekowa, wiekszosc starszych zniknela z pola widzenia, zostalo kilku co odwazniejszych wujkow. I musze przyznac, ze brakowalo mi troche miedzygeneracyjnego charakteru naszych hulanek -swawoli, gdzie jest miejsce i na YMCA, i na Jozek nie daruje ci tej nocy. Wszystko skonczylo sie okolo 3 rano.

Ocean
W niedziele zaproszeni bylismy na brunch. Troche sie wyspalam w ogrodzie, a potem nie omieszkalam sie wykapac w Oceanie Atlantyckim (pierwszy raz! Nie moglam si
e oprzec, mimo zielono-brazowych alg pokrywajacych plaze.)

środa, 6 sierpnia 2008

KMER

Przyszedl dzis do mojego dzialu list od pewnego Wietnamczyka, pisany recznie, po francusku. Niejaki Van Tung na stronie A4 przedstawia swoje dzieje, ojca ze ofiare Czerwonych Kmerow, pisze o tym, ze wprawdzie nie posiada restauracji, ale potrafi zrobic nem (taki rodzaj nalesnika czy roladki...) i mochodem napomyka o jakis kursach, prowadzonych przez nas. Zadnych detali i tak naprawde zadnego konkretnego pytania.

List wywolal na mojej twarzy zaledwie blady usmiech, ktory przerodzil sie w zaiste perlisty smiech, dopiero gdy znalazlam w dolaczonej paczce prezent: zegarek (za 65 CHF z Migrosa, rachunek jest w paczce), zolty ser Elementaler i Kulki (z miesa? Sera? bog jeden wi). Nie, to mnie przeroslo...

Teraz sie zastanawiam co z tym fantem zrobic. V. sugeruje, ze to rodzaj lapowki, wiec zegarek powinnismy koniecznie odeslac. Chyba tak zrobie. A list koniecznie musze zeskanowac...

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

SZWICERDYCZ

Dlugi weekend: Szwajcarzy mieli swoje Swieto Narodowe i cale szczescie chcieli je swietowac niepracujac. Pojechalismy na 3 dni z namiotem do Szwajcarii niemieckojezycznej...
Pierwszy wstrzas przezylismy juz przy pierwszym spotkaniu ze Szwajcarem - rownie dobrze mogl nawiajac po holendersku, wiele wiecej bysmy nie wyslyszeli. Kiery probowalismy sie porozumiewac po niemiecku z kelnerem, odpowiadal plynnym przejsciem na angielski lub francuski. Bolalo troche, w koncu niemiecki to nasz taki wspolny jezyk, niemalze jezyk milosci, a tu taka zniewaga! Twardo trzymalismy sie naszego polsko-francuskiego hochdojcza, podczas gdy napotkani Szwajcarzy jodlowali cos pod nosem.


Lucerna jest miastem urokliwym, pospacerowalismy troche w strugach deszczu, probowalismy namierzac, a potem unikac, Polakow, obfotografowalismy wszystkie napotkane ptaki (studium labedzia udostepnie tanio). Ponadto V. wyciagnal mnie do Muzeum Transportu, w ktorym to w ciagu 6 spedzonych godzin m.in.:
- jezdzilam na hulajnodze
- krecilam sie wokol wlasnej osi w symulatorze lotu (absolotny koszmar, kazdy dzieciak lepiej pilotowal niz ja - niezaleznie w ktora strone ciagnelam joystick, obracam samolotem w gore lub w dol. Nawet przez chwile myslalam, ze sie zepsul. Ale nie, to ja mam talent do pilotazu. Widownia chichotala, nawet pan z obslugi skomentowal moje akrobacje)
- zjadlam biala kielbase z frytkami (danie typowo szwajcarskie, bardzo ekonomiczne, mozna nie jesc przez nastepny tydzien)
- zrobilam kilka testow na wzrok (niezle mi poszlo) i na refleks (maszyna sie chyba zepsula. Wynik byl nie do przyjecia)
- wspielam sie (wspominam o tym, bo wbrew pozorom, to byla czesc najtrudniesza. Zdjec ze wspinaczki nie udostepniamy) a nastepnie pedalowalam na rowerze skladajacym sie z jednego kola ogromniastego i drugiego calkiem malutkiego
- wlozylam reke w malutkie tornado
- tanczylam w teatre cieni
- wyspalam sie w Planetarium i obudzilam sie kiedy Pan akurat opisywal moj ulubiony Gwiazdozbior Oriona...
Slowem, wycieczka byla udana i zrekompensowala nieco niewygody zycia obozowego.

Zycie kempingowe zreszta najgorsze nie bylo: szczegolnie podobalo mi sie jezioro, w ktorym mozna bylo sie popluskac. Bo jeziora to moja absolutna milosc... Na zalaczonym obrazku landszafcik szwajcarski z jeziorem w roli glownej, jakby namalowany akwarelkami...


W dzien upalny, czlowiek polezalby plackiem na plazy, ale nie ma tak dobrze... Marsz 4 km ogladac 250 szwajcarskim domow, obor, kurnikow, stajni i spizarni w skansenie Ballenberg!
Szczerze sie zdziwilam, ze to byly tylko 4 km. Sadzac po obolalych nogach, powiedzialabym ze z 10... ale Google Earth nie klamie... Skansen ukazal mi Szwajcarie jaka wszyscy znaja i kochaja, Szwajcarie slodkich domkow z kwiatami w oknach (w tle obowiazkowo Alpy). O, takich chocby jak ten tu:


Domki to jednak nie wszystko... w skansenie glaskalam tez osla, wsluchiwalam sie w slodkie pochrumkiwania swinek, a takze obserwowalam jak sie wyplata koszyki, robi sery, lepi garnki z gliny, wyszywa, tnie deski...



A na koniec moglam sie wykapac w jednym z tych lazurowych jeziorek. Dobrze, ze chociaz brzoskwinie byly cierpkie, bo pomyslalbym ze to bajka;)

Poniedzialkowy powrot do rzeczywistosci stracil mnie juz calkiem na ziemie: podobno Szwajcaria ma najwysza liczbe samobojstw w Europie Zachodniej (wedlug jednego artykulu z darmowej gazetki... autor mogl wyssac z palca). Nawet im te jeziorka nie pomoga.

środa, 30 lipca 2008

LA DONNA MOBILE TRATATATAAAA

SMILE

Z pamietnika biurowej Polynanny: kawowy smile - czyli widziec radosc tam gdzie jej nie ma.

JAK ZOSTAC BOHATEREM

Niektorzy ratuja tonace dzieci, inni rzucaja sie w ogien, jeszcze inni na barykady. Maz moj, natomiast, pisal maile. Zostal bohaterem ksiazki ponad 200 stronicowej na temat formulek poczatkowych i koncowych maili francuskich. Serdecznie gratulujemy i dziekujemy za wklad do nauki krakowksiej, polskiej, francuskiej, europejskiej, ba... swiatowej!

Nieskromnie dodam, ze autorka, niejaka Agatka, znana juz z wpisow poprzednich, dedykowala nam te magisterska knige (mnie rowniez, poniewaz dzielnie przeklejalam fragmenty maili do pliku). Nie wszystek umrzem! (czy jak to sie po staropolsku odmienialo:)

poniedziałek, 28 lipca 2008

I PO CO JEJ TA PLAZA?!

Geneva, pod Jet d'Eau

W lecie widac te wszystkie dziewczyny w ladnych chustach, jedwabnych, czesto kolorowych, czasem przyslaniajacach cala twarz, czesciej same wlosy. Siedza z kolezankami o rysach arabskich, ale z odkrytymi glowami. Ubrane sa czesto normalnie, w jeansy, topy. Tylko ta chusta. Czasem okutane sa doszczetnie, w smutnych ciemnych sutannach.

Dzisiaj minela mnie para - szli na plaze: on w polo, ona cala zakryta. Przez chwile wyobrazilam sobie, ze wchodza, rozkladaja reczniki i ona nagle wyskakuje w sukmany i w skapym bikini wchodzi do wody. Bo inaczej - po co jej ta plaza?!

Lucerna w Swieto Narodowe Szwajcarii

TECZE...

Tecza #1. Taka tecze widze,, kiedy wracam w miejskiej plazy lub plyne sobie lodzia- autobusem (zolty twor na obrazku). Nie przywyklam do tego, ze tecza jest zjawiskiem codziennym. Za kazdym razem sie ciesze, ze znowu tam jest...

Tecza #2. Ten efekt teczy poprzecznej spotkac mozna obok Jet d'Eau. Zobacza go tylko smialkowie, ktorzy nie boja sie byc mokrzy w gory na dol. A sfotografuja tylko szalency, ktorzy wierza, ze dla sztuki warto poswiecic nawet nienajgorszy sprzet... (Nikus spisal sie dzielnie, byl tylko troche rozkojarzony kiedy mial w polu wiedzenia duzo kropelek)

Tecza #3. Rozposciera sie szerokim lukiem nad zabudowa gajarska... Nie trzeba sie za nia uganiac: daje sie sfotorafowac z balkonu!

A to jej zblizenie...

wtorek, 22 lipca 2008

Z WIZYTA

Nasza pierwsza wizyta z Polski: Rodzice przywiezli stosy gazet i ksiazek, peta kielbasy, majonez kielecki, zapasy polskiego chrzanu, piwo Tyskie, mnostwo zapomnianych ubran, ktore przeczekaly zime w pawlaczach, poupychane bez zadnego klucza w ferworze przeprowadzki, lekarstwa, ktorych na Zachodzie jeszcze nie wymyslili i siebie - przede wszystkim SIEBIE:)

Na zdjeciu urocza rodzinka voodoo z Genewskiego Muzeum Etnograficznego.

poniedziałek, 14 lipca 2008

POWOLI, ALE NIEUCHRONNIE

Dwadziescia osiem lat. Rejestruje: drobne zmarszczki w kacikach oczu; sa juz, zakradaja sie powoli, ale nieuchronnie. Przybywa ich. Rozmnazaja sie przez podzial. Rejestruje dalej: pekajace naczynka; o, jedno po lewej stronie nosa. Zeby pozolkle od palenia. Zdradziecko szarzeje korona; licze; na trojce. Spod szlafroka wystaje udo. Celulitis. Powoli, ale nieuchronnie.

Dubravka Ugresic, Baba Jaga zniosla jajo
Ja nie mam zoltych zebow.

niedziela, 13 lipca 2008

czwartek, 3 lipca 2008

LATO

Ostatnio zlapalam sie na tym, ze szlam miastem i czulam sie zadowolona z zycia. W zimie mi sie to nie zdarzalo zbyt czesto. Dochodze do wniosku, ze jestem meteopatka. Moglo byc gorzej - tyle jest innych - patow na tym swiecie...

Oto lista przyjemnych rzeczy z ostatnich dni:
- slonce w koncu sie przedarlo przez poklady alpejskich chmur i przez dwa tygodnie nie dawalo za wygrana

- kolejne plaze odkryly przede mna swe uroki: Baby Plage (plaza z piaskiem dla dzieci - faktycznie bylo na niej troche maluchow, ale sie nie przejelam zbytnio. Wsluchiwalam sie w glowy dwoch kobiet mowiacych po polsku, a potem w slowicze glosy kilku zmeczonych zyciem rodakow, spozywajacych napoje alkoholowe tuz obok); plaza w Hermance (zaraz kolo Genewy, mozna sie schronic w cieniu drzew)

Hermance - natura tworzy kicz.


- kobieta wychodzaca z autobusu dala mi swoj bilet i nie musialam placic 1.20 EUR za przejazd od granicy do naszego mieszkania. Kierowca patrzyl nan podejrzliwie i powiedzial, ze akceptuje w ramach wyjatku.

- plynelam lodzia z jednej strony jeziora na druga (bilety sa takie same jak na autobus, czy tramwaj - mozna wiec powiedziec, ze mam bilet miesieczny na lodz) i widzialam niezwykle wyrazna i miesista tecze obok Jet d'eau. Bajka!

- kupilam nowa spodnice na przecenie (coz, zapewne nie wszyscy zruzumieja moja radosc z tego powodu, ale wierzcie mi, to bardzo przyjemne - uwazam, ze kazdy kiedys powienien sprobowac!)

- nie wykryto zadnych dodatkowych kosci w moich stopach ergo nie jestem mutantem. Lekarz przedstawic swoja bardzo skomplikowana teorie wszystkiego. Mam nadzieje (nikla), ze tym razem ma racje.