czwartek, 30 października 2008

WINO - PORADNIK KONESERA

Otworzyc butelke wina nie jest latwo. Kluczami lub dlugopisem mozna wepchnac korek do srodka. Coz, zostaje w srodku troche okruszkow, ale znowu az takimi koneserami nie jestesmy, zeby winem z odrobina korka wzgardzic. Nie to co Francuzi - znani z wyrafinowania i perfekcji w otwieraniu butelek.

Przypatrzmy sie kolejnym krokom profesjonalistow...

Krok pierwszy, podobny pod kazda szerokoscia geograficzna: butelka musi byc. Krok ten da sie ominac, kupujac wino w kartonie.

Krok drugi: zebranie niezbednych przyborow. W krajach prymitywnych uzywa sie korkociagow. W krajach slynacych ze swej kultury wina... hmm, innych utensyliow.


Krok trzeci: perforowanie korka. Wystarczy w korku zrobic kilka dziurek wiertlem o odpowiedniej srednicy, by korek przestal byc taka przeszkoda, na jaka wygladal. Zadlo wiertarki winno przebic korek na wylot. Nadmiar tkanki korkowej, usunac nalezy na podloge.

Krok czwarty: saczenie. A dokladniej: saczenie wstepne przez male sitko. Pozwala pozbyc sie wiekszych kawalkow korka. Konieczne jest by kieliszki przedstawialy sie czysto, by nadac calej procedurze charakteru elegancji. Przelewamy kropelka po kropelce cenny plyn do naszego kieliszka i kieliszkow gosci.


Krok piaty: saczenie drugie, zwane tez ostatecznym. W uzyciu: sitko do kawy. Konieczne przy zauwazalnych golym okiem obiektach plywajacych w kielichach.

Krok szosty: konsumpcja. Drobiny korkowe subtelnie usuwac z jamy gebowej za pomoca niewielkich ruchow jezyka.

Na zdrowie!

niedziela, 26 października 2008

JURA

Poza Jura Krakowsko-Czestochowska, sa tez szwajcarsko - francuskie gory Jura. Geologia jest nieublagana: krajobraz przypomina nieco nasz rodzimy.


Pierwszy raz wybralismy sie pochodzic po jurajskich gorkach, zaopatrzeni w swiezutka mape, GPSa (zeby odnalazl samochod) i kanapki. Nie spotkalismy wielu ludzi, za to cale stada krow dzwoniacych ogromnymi dzwonkami zawiedzonymi o szyi.

Udalo nam sie, nie bez wysilku, wylezc na Mont Tendre (bagatelka 1679 m n.p.m.) w Dolinie Joux. A stamtad widac oczwiscie Mont Blanc. Bo w Szwajcarii i we Francji widac Mont Blanc z kazdego pagorka.

środa, 22 października 2008

JESTEM Z MIASTA

W miescie odzylam. Uspokaja mnie swiadomosc, ze w obrebie 100 metrow sa:

- 3 supermarkety, z czego jeden otwarty w niedziele,
- 4 salony pieknosci (na razie nie korzystam, ale kto wie, moze bedzie trzeba...),
- 1 sklep z wedkami,
- 1 dla kobiet w ciazy, o wdziecznej nazwie "Ochota na truskawki", bo frankofonki przy nadziei wcale nie maja ochoty na ogorki, jak prymitywne polskie ciezarne
- 1 centrum jogi (za tydzien zacznam stanie na glowie; na razie przysypiam sobie na relaksacji...)
- 2 kina, 2 teatry
- sympatyczne knajpki
a takze 5 linii tramwajowach...

Czy brakuje mi wiejskiego pejzazu Gaillard? Rzedow salat, rzeki, lasu? Nie. Nie brakuje. Pod oknami plynie nam rzeka Arve, z uroczymi wodospadami, ktore sa na tyle daleko, ze nie zagluszaja naszych rozmow. Gory, ktore widzialam z gaillarskich okiem, widze teraz jak stane na balkonie i zwroce sie w lewo. Miasto to jest jednak moj zywiol. Przynajmniej na razie.

A oto kilka zdjec spod domu:

Na drugim brzegu...

Pod samymi oknami...

JESIEN 2

Minal juz rok, odkad jestem tutaj. Niedlugo opadna liscie i platany znowu beda straszyc swoimi guzami.

czwartek, 16 października 2008

PERMIT

Dostalam dzisiaj work permit B na piec lat. Dzieki temu nie musze za kazdym razem ubiegac sie o pozwolenie, tylko przebieram w ofertach i juz;) Spodziewalam sie permitu do konca trwania kontraktu, ale dzieki temu, ze V. ma stala prace, to mnie tez dali jako zonie. Hurra:)

niedziela, 12 października 2008

NUSIA

Pamietam ten dzien, kiedy Mama przyniosla na rekach drzacego jamnika - tylko na kilka dni, bo nie mial sie nia kto zajac przed Swietami. Stad imie - Minutka, w skrocie Nutka. Z tej minutki zrobilo sie 14 lat. Pol mojego zycia.

W Nutce podziwialam niezlomny charakter: planowala w swoim psim umysle dokladnie kroki i czekala na wlasciwy moment, by swoj plan zrealizowac. Wskoczyc po krzeselkach i zjesc szynke ze swiatecznego stolu jak nikt nie patrzy. Przesunac sie na poduszke, w chwili nieuwagi spiacego domownika i wtulic pyszczek w zaglebienie szyi.

Nutka byla tez niezwykle utalentowna komunikacyjnie: do perfekcji opanowala informowanie nas o swoich potrzebach (jak chocby rytmicznie poruszanie lapka w pustej misce).

Nusia nie lubila zostawac sama w domu. Swoja frustracje wyrazala tak jasno, ze nie mielismy zadnych watpliwosci, ze sami sobie jestesmy winni zostawiajac ja sama na pastwe pustego domu. Z poczuciem winy przyklejalismy wiec kolejne kawalki tapety, zeby ukryc systematycznie poglebiajace sie dziury w scianach przedpokoju. Nie bylo tego zlego - dzieki Nusi czesciej odswiezalismy dizajn naszego mieszkania, remontujac i kupujac nowe meble.

Nie kazdy wie, ze miloscia Nutki byly... koty. Nie, nie w sensie w jakim kochal koty Alf. Nutka palala do kotow miloscia czula, wrecz matczyna. Kiedy widziala kocie, swiecily jej sie jej czarne slepka i rzucala sie by ja tulic do swych jamniczych lapek. Niestety: pozbawione empatii koty zle odczytywaly jej intencje, uciekaly po firankach, albo straszyly ja pazurami. Coz za nieporozumienie i osobista tragedia Nutki... Dobrze, ze choc w domu rodzinnym obdarowana byla dawna milosci, ktora mozna bylo obdzielic sfore jamnikow.

Jak wszyscy wielcy ludzie (i wielkie zwierzeta) swoim zachowaniem zdarzalo jej sie wzbudzac kontrowersje. Przeciwnicy wymyslali obelzywe pseudonimy, ktore jednak nigdy do niej naprawde nie przylgnely. (Phi! Predator, tez cos!)

***
Dom bez Nutki nie bedzie juz taki sam. Gdzieniegdzie natkniemy sie jeszcze na jej zielony plaszczyk podszyty flanelka w kratke, na metalowa miseczke (plastikowych nie lubila, sa takie nieeleganckie..), na ulubione kocyki i baranka, ale nigdzie nie bedzie juz jej mordki, jej uklapnietych uszek, zlamanego ogonka, ciemniejszej pregi na grzbiecie. Nie bedzie szczekania - wiecznego wolania o kolejny kasek z talerza (zgodnie z zasada ze z czyjegos talerza wszystko smakuje lepiej). Nikt nie bedzie wystawal na parapecie, zeby ogladac co sie dzieje na osiedlu, brudzac przy okazji szybe noskiem. Nikt nie przylgnie jednym boczkiem do nogi, dbajac by pyszczek lezal na drugim domowniku, zeby nikt nie czul sie opuszczony...

sobota, 4 października 2008

JAZDA BEZ TRZYMANKI

Mojej kolezance z pracy snila sie przejazdzka rollercoasterem przy nie zapietych pasach. Jej mozg nieco przesadzil, ale sens zachowal az nadto: w naszej organizacji poczucie stabilizacji przypomina nieco to z zepsutego wesolego miasteczka.

Kryzys. Tak, wszyscy o nim trabia. Tniemy koszty na kazdym kroku, nikt sie nie przejmuje jakoscia, byle tylko wiecej wyrwac od klineta, od pracownika. W porzadku, ich wybor (i tu konczy sie moja identyfikacja z organizejszyn). Zwolnienia pracownikow sa wpisane w stan wyjatkowy, w jaki jestesmy - nigdy nie sa przyjemne, ale czasami trzeba sie z nimi pogodzic. Jeszcze nie zamierzam zakladac zwiazku zawodowego... jesli nie chodzi o same zwolnienia, to o co chodzi? O sposob traktowania pracownikow, o komunikacje i... o brak jasnego planu na przyszlosc.

O ile w moim przypadku, przynajmniej nie moge mowic o oszustwie, bo od razu zaproponowano mi kontrakt na 10 miesiecy i na taki sie zgodzilam, to inni zostali po prostu oszukani. Stala praca, dla ktorej ludzie porzucali swoje stanowiska, kraje, mieszkania, zony i psy, to byl pic na wode. Jak juz ktos potwierdzil, ze chce pracowac, okazywalo sie, ze pierwszy kontrakt, ktory podpisuja jest na 6 miesiecy, a dopiero drugi bedzie na prace stala. Na 99%. Po 6 miesiacach scenariusze sa rozne: mail od HR na dzien przed wygasnieciem kontraktu z informacja, ze jutro do pracy fatygowac sie nie trzeba; przedluzenie konraktu na kolejne 6 miesiecy ze zmniejszona pensja; brak informacji az do konca, po czym enigmatyczne stwierdzenie, ze szanse zatrudnienia sa 50-50 a wiedziec bedziemy do dwoch tygodni.

Od trzech dni H. siedzi w domu i czeka, czy Pan i Wladca Organizejszyn podpisze jej kontrakt, czy nie. Szuka czegos innego w miedzyczasie, ale jesli bedzie mogla wrocic, to wroci. Podobno za 10 dni ma cos wiedziec.

Bezposredni wplyw przyszlosci H. na moje zycie jest taki, ze z osob czterech w taszym teamie zostana 2, a ilosc pracy taka sama. Plan na 2009 tez zaklada 4, minimum 3, osoby. Od srody zaczelam spisywac skrupulatnie nadgodziny bo to jest chyba jedyny sposob na pokazanie, ze pracy jest za duzo dla dwoch osob. Dopoki nie beda za to placic, bedzie im sie wydawalo, ze wszystko jest w porzadku. A nie jest.

Dodatkowo oznacza to dla nas brak wakacji, ktore planowalismy z V. w listopadzie. Na temat swojego kontaktu nie bede pewnie wiedziala nic do 17 stycznia... I znowu czeka mnie wysylanie cv i listow, w ktorych moge umotywowac cokolwiek.

czwartek, 2 października 2008

MIASTO NIEDZWIEDZI

Stolica Szwajcarii jest miasteczkiem niewielkim. Ma ladne uliczki, dziwne wejscia do piwnic (drzwi sa podkatem moye 20-30 stopni), niedzwiedzie w srodku miasta i troche senna atmosfera. Taka stolica, nie stolica. Nie ma w sobie nic z biznesowego centrum, przy Berlinie, ba, nawet przy Warszawie, sprawia wrazenie prowincji.


Wyciagnelam V. do Centrum Paula Klee - po godzinnych ogledzinach i interpretacja kwadracikow i kresek Paula, V. zauwazyl jeden obraz, ktory mu sie spodobal - jeden jedyny obraz Kandinskiego. Za zaledwie 4 franki wiecej, postanowilismy sie ukulturalnic podwojnie i zwiedzic wystawe Raj Utracony. Poszlismy tam pozbawieni glebszej refleksji i... przezylismy szok.

Wystawa dotyczyla zlych, rzecz, ktore sobie zgotowala ludzkosc. Ku memu zdumieniu, co chwila natykalam sie na polskie nazwisko... i tak, widzielismy slawne klocki Lego, z ktorych mozna zbudowac swoj maly oboz koncentracyjny Zbigniewa Libery; jego zdjecia z serii Pozytywy, na ktorych upozowuje sceny ze znanych fotografii wojennych, obozowych itp w wersji optymistycznej... Byl tez przedziwny film Artura Zmijewskiego, ktory wydal mi sie malo etyczny, w ktorym odnawia numer koncentracyjny jednemu z wiezniow oswiecimskich, ktorzy przezyl oboz. Dziadek jest nieszczesliwy, nie chce, zeby poprawiac jego numer, "odnawiac go jak mebel", ale Artur stawia na swoim. Byla tez Hieroshima moja milosc, zaraz obok filmu o Oswiecimiu, ze stertami wlosow i tasma fabryczna mydelek. Byly rzezby roztopionych ludzi.

To bylo cos, czego sie nie spodziewalismy, rozluzniemi abstrakcjami pierwszej wystawy, cos, co wytracilo nas z rytmu tyrystycznego zwiedzania, pstrykania zdjec zlotego zegara w tlumie Japonczykow. Pewnie o to chodzilo.