W ramach wyjatku pozwolilam sie zaprowadzic na pasterke – nie wiedziec czemu byla o 21, to moze nawet dobrze, bo udalo mi sie nie zasnac.
Spiewy o Dzieciatku zdominowal chor miejscowych pan, ciagnacych niemilosiernie w gore swoim pseudosopranem co drugi wers. Dziekowalam Bogu, ze nie podarowal mi sluchu absolutnego!
Chor jakos zdzierzylam, ale kiedy sasiadka V. z lewej zaczela im wtorowac glosem przypominajacym dzwiek zasuwanych zaluzji z naszym mieszkaniu w Gaillard – nie wytrzymalam i parsknelam… Pech chcial, ze siedzielismy w lawce przed dziadkami i pewnie nie zachwycil ich ten niekontrolowany atak smiechu, ktory mna raz po raz wstrzasal.
Przestalam sie smiac dopiero kiedy zrobilam sobie zatyczke z palca i do lewego ucha nie docieral glos sasiadki…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz